21 mar 2020

dziewiąty post, pt. nasze Lisbon story

Witajcie! Jak Wam mija kwarantanna w domu? Ja w końcu znalazłam chwilę wolnego i zgodnie z tytułem tego wpisu, powrócę myślami do naszego długiego (grudniowego) weekendu w Lizbonie. Od zawsze chciałam odwiedzić to miejsce, a po przeczytaniu książki Weroniki i Marty, pt. "Lizbona. Miasto, które przytula" nabrałam jeszcze większej ochoty na bliższe poznanie stolicy Portugalii. I tak jak przypuszczałam, wróciłam oczarowana, choć uważam, że na ten stan złożyło się wiele różnych czynników i nie była to tylko Alfama, czy niebieskie azulejos. Przede wszystkim towarzystwo, wybrałam się tam razem z siostrą i panem K., a zatem lepszych kompanów do podróży nie mogłam sobie wybrać! Poza tym trafiliśmy na przytulne, dwupoziomowe mieszkanie w kamienicy, które aż żal było opuszczać, jak tam było przyjemnie! Znaleźliśmy też knajpkę z pysznym jedzeniem, schowaną na uboczu, w której jadaliśmy prawie codziennie, do tego słońce, żółte tramwaje, pastel de Belém i naprawdę nic mi już więcej nie potrzeba, żeby zakochać się w Lizbonie. 






Nasza podróż rozpoczęła się w Madrycie, spędziliśmy tam niezwykle miłe popołudnie, spacerując od Plaza Mayor do Puerta del Sol, na więcej niestety nie starczyło nam czasu. Na drugi dzień bowiem musieliśmy wstać o świcie, aby "złapać" samolot do Lizbony. Wykupiliśmy bilety free (to bilety, z których mogą korzystać pracownicy lini lotniczych, płacąc tylko opłaty lotniskowe i modlić się o wolne miejsce, bo jeśli samolot jest pełny to niestety trzeba czekać na kolejny). Pierwszy lot, o godz. 6.30 rano, miał na szczęście trzy wolne miejsca, tak więc udało nam się w trójkę polecieć tym samym samolotem. Pierwszego dnia w Lizbonie, błądziliśmy po dzielnicy Baixa, dotarliśmy też na Plaça do Comercio oraz odkryliśmy knajpkę, która stała się naszą jadłodajnią w czasie tego pobytu. To niepozorna Café Gelo, która na pierwszy rzut oka wydaje się być maleńką kawiarnią, nie dajcie się jednak zmylić, ponieważ w głębi lokalu serwują takie obiady i desery, że palce lizać!





W kolejnych dniach trafiliśmy na urokliwą Alfamę, pełną wąskich uliczek, kolorowych kamienic pokrytych kafelkami, z suszącym się na sznurkach praniem. Czułam tam, że byłam u siebie, lubię takie swojskie widoki. Poza tym wędrując tak, od jednej kamieniczki do drugiej, przez przypadek odkryliśmy miejsce, które najbardziej zapamiętałam z całego wyjazdu. To pracownia ceramiki Porta 16, maleńki pokoik, a w nim przy okrągłym stole pracowały dwie panie. Malowały filiżanki i kafelki, śmiejąc się przy tym z opowiadanych historii. Dookoła, na drewnianych półeczkach, znajdowały się ich małe dzieła sztuki: miseczki, talerze, biżuteria, itp. Ciężko było zdecydować się, co zabrać ze sobą do domu! W ogóle to w Lizbonie jest bardzo dużo rękodzieła lokalnych artystów, małych sklepów z ich drobiazgami. Oczywiście nie brakuje również chińskich pamiątek, ale bez problemu można odróżnić, co jest stąd, a co z Azji. 
















Ja, z Alfamy, a dokładniej to z pracowni Porta 16 przywiozłam sobie miseczkę, która służy mi za świecznik do tealight'a. Kolejnego dnia wybraliśmy się do Belém, aby spróbować pastel de nata. Przyznaję, że nie byłam fanką tego deseru. Pierwsze pastel de nata próbowałam w Porto kilka lat temu i zdecydowanie połączenie budyniu i ciasta francuskiego to nie moje smaki. Jednak tymi z dzielnicy Belém nawet JA się zajadałam! Zjedliśmy tam pyszne śniadanie, a później wróciliśmy do centrum Lizbony, żeby ponownie zagubić się w jej uliczkach. Wspięliśmy się nawet na Łuk Augusta, z którego rozpościera się wspaniały widok na miasto. Następnie nasze nogi ponownie skierowały nas w kierunku Alfamy, gdzie miał miejsce targ złodziejki. Można tam było znaleźć mydło i powidło! Mi udało się za grosze kupić talerzyk z pieskiem, który teraz zdobi mój balkon, złotą i drewnianą ramkę, w które oprawiłam przywiezione z Lizbony akwarelki oraz naczynie - domek na oliwki. 








Ten wpis to zaledwie wycinek naszej podróży do Lizbony. Nie umieściłam tu ani wszystkich zabawnych momentów, które miały miejsce w Lizbonie, ani większości potraw i smakołyków, które mieliśmy okazję spróbować. Ba, nawet nie wspomniałam, o tym że niektórzy zwiedzali to miasto z gorączką, a po powrocie trafili na pogotowie (oczywiście, że byłam to ja!). Nie ma to jednak znaczenia, ponieważ chciałam podzielić się z Wami przede wszystkim zdjęciami, które pokazują to jak my zapamiętaliśmy Lizbonę. Mam nadzieję, że do tego zbioru w przyszłości dołączą kolejne kadry, które choć trochę oddadzą magię tego miasta.





Dziękuję za uwagę! Myślę, że w kolejnym wpisie pokażę Wam i opowiem historie naszych krzeseł i foteli z drugiej ręki, którym daliśmy drugie życie, co wy na to?

Do następnego,
Ada

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za każde pozostawione słówko.